

































Tydzień po powrocie z Bike Week Łeba 2022 ruszyliśmy w podróż ponownie. Kolejnym celem była sierpniowa wyprawa motocyklowa w Bieszczady. Trudny, ale przede wszystkim długi powrót znad morza wcale nie odstraszył mnie od kolejnego wyjazdu. Bieszczady to zawsze dobry kierunek na wyprawę.
Trasę wybraliśmy podobna do tej z wiosny. Z Lublina wyjechaliśmy rano w kierunku Biłgoraja drogą numer 835. Wysoka temperatura pod koniec sierpnia to ostatnio norma, ale ta podczas drogi w Bieszczady to przesada, która została przebita tylko podczas powrotu z tego wyjazdu, ale o tym później.
Droga 835 na odcinku w województwie lubelskim była prawie ukończona, ale wahadełek nie uniknęliśmy. Niestety na odcinku podkarpackim było znacznie gorzej. Kilka razy musieliśmy się zatrzymywać na światłach, ale to ostatnio nawet wyczekiwane podczas naszych tripów. Kierowaliśmy się w stronę Dynowa, gdzie mieliśmy po raz pierwszy przekroczyć San.
Przejechaliśmy mostem nad Sanem i wjechaliśmy na jedną z najlepszych tras jakimi jeździłem. Wzdłuż Sanu w kierunku wsi Ulucz i Dobra. Piękna droga z góry, a później aleją miedzy starymi drzewami. Ten widok wrył się w pamięć i ciężko wyobrazić mi sobie teraz inną drogę w Bieszczady.
Wyjeżdżając z Dobrej w kierunku Mrzygłodu ponownie przejeżdżamy nad Sanem. W Mrzygłodzie skręcamy w lewo i ponownie nad Sanem w stronę Tyrawy Wołoskiej. Tu nawierzchnia jest mieszana, raz jest wyremontowana, żeby przez następne kilka kilometrów znowu wymagała od nas mijania wielkich dziur.
W Tyrawie Wołoskiej skręcamy w prawo w kierunku… gór Słonnych. Genialnych serpentyn. 4 zakręty w górę i 10 niesamowitych w dół. Zazwyczaj jest tu sporo motocyklistów na ścigaczach, bo można naprawdę nisko zejść na kolano, ale mnie mnóstwo radości sprawiło zwyczajne przejechanie tych zakrętów. Widoki to sprawa drugorzędna.
Kiedy zjechaliśmy już na dól i dojechaliśmy do wsi Załuż skręciliśmy w lewo w kierunku Leska. Droga na tym odcinku to prawdziwy trip przyodowy. Pierwszy kilometr był remontowany i pełny luźnych kamieni, później droga nie pamiętała remontu i była potwornie dziurawa, a przed samym Leskiem była już tylko kręta. W Lesku krótka przerwa na schłodzenie się i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Lekko już zmęczeni drogą i upałem przejechaliśmy San po raz kolejny na moście w Huzelach. Jazda po Wielkiej Petli Bieszczadzkiej to zawsze przyjemność. Ruch na trasie nie był zbyt duży, można było w pełni korzystać z uroków tej drogi. problemy z nawierzchnią były dopiero na wyjeździe w Cisnej, bo tu zaczął się remont.
W Wetlinie zatrzymaliśmy się w naszym ulubionym Starym Siole na obiad. Po obiedzie pojechaliśmy dalej w kierunku Zatwarnicy. W Brzegach Górnych zjechaliśmy z Pętli w kierunku Dwernika. Jazda droga wzdłuż rzeki to jedna z moich ulubionych tras w Bieszczadach, pełna zakrętów i zjazdów. W Dwerniku kolejnym moście na Sanie, skręciliśmy już w kierunku Zatwarnicy. Ostatnie kilometry drogi były już ciężkie, ale bardzo przyjemnie się jechało.
Na pierwszy rzut poszła ścieżka do Sianek, a jak się później okazało tylko do Beniowej. Z Zatwarnicy wyruszyliśmy przez Dwernik do Dwerniczka, gdzie wjechaliśmy na krótki moment na Pętlę, gdzie w Stuposianach skręciliśmy do Mucznego. Świetna droga pod górę, a później od Tarnawy Niżnej wzdłuż granicy z Ukrainą aż do Bukowca. W okolicach Tarnawy Wyżnej skończył się asfalt, a droga stała się kamienna. Przy zjeździe z góry znowu straciłem pewność jazdy, bo bałem się upadku.
Z parkingu w Bukowcu poszliśmy w górę w kierunku Sianek. Bardzo lubię to miejsce, z którego widać zabudowania i tory po stronie ukraińskiej. Kiedy doszliśmy do Beniowej i zatrzymaliśmy się na jedzenie okazało się, że jest za gorąco dla Mrów, a do Sianek jest za daleko, żeby się tam wybrać. tym razem musieliśmy odpuścić.
W drodze powrotnej wykorzystaliśmy strumień w Beniowej do schłodzenia się. Przy okazji od wschodu przyszła ciemna burzowa chmura, która przeszła co prawda bokiem, ale asfalt był mocno mokry.
Wracając z wyprawy pojechaliśmy na obiad oczywiście do Wetliny. Powrót do Zatwarnicy o zmierzchu to było wyzwanie, bo jazda po drogach pod drzewami przy zapadającej ciemności do najłatwiejszych nie należy.
Kolejny cel podczas tego wyjazdu to rewanż na Małej Rawce za poprzednie wyjście w maju 2021. Poprzednio jak tu byliśmy pogoda nas nie rozpieszczała, a ja skręciłem nogę. Tym razem pogoda dopisała, może nawet za bardzo. Skróciliśmy planowany szlak i zeszliśmy do Przełęczy Wyżnej zamiast do Wetliny.
Podczas powrotu z Małej Rawki Andrzej wybrał się na przeprawę przez bród na Dwerniku, co doprowadziło do awarii „Benka” i unieruchomieniu go na tydzień… musieliśmy po niego za tydzień wrócić…
Ostatniego dnia w Bieszczadach postanowiliśmy się nie ruszać nigdzie daleko, ale przejdziemy z Zatwarnicy dookoła Dwernika, aż do wodospadu Szepit. Był to dzień małych kryzysów. Mrówy nie bardzo współpracowały, upał doskwierał, a szlak był odsłonięty. Całe szczęście druga część wyprawy była przez las i była naprawdę ciekawa. Prawie 13 kilometrów pięknym bieszczadzkim lasem.
W drogę powrotną do Lublina wyruszyliśmy niestety już tylko jednym motocyklem. Było bardzo gorąco, a w ubraniu motocyklowym to doznanie było spotęgowane. Jadąc Pętlą bieszczadzką do Leska jechałem w koszuli motocyklowej, ale nie był to dobry wybór, bo upał powodował senność. Z racji tego, że jechaliśmy w sobotę na drodze był dość duży ruch, ale mało motocyklistów, a tych na chopperach prawie w ogóle.
W Lesku postanowiliśmy się na chwilę zatrzymać. Pierwszy raz od nie pamiętam kiedy wypiłem napój energetyczny. Nie dałbym rady bez tego wrócić do domu. Koszulę schowałem i w dalszą drogę ruszyłem w samej koszulce. Nie pomogło to bardzo na komfot jazdy nadal było niesamowicie gorąco. Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek w podobnych warunkach jechał na motocyklu.
Po minięciu Sanoka, skręciliśmy na drogę 835 w kierunku Lublina na znany szlak.
Droga od Przeworska to już całkowicie inny rytm jazdy. Było troszkę chłodniej, a jazda przy zachodzącym słońcu dawała masę przyjemnych doznań. W Biłgoraju na tyle się ochłodziło, że mogłem założyć koszulę i ruszyliśmy w drogę na ostatnie 100 kilometrów.
Pierwszy raz podczas powrotu z Bieszczad nie zmokłem, ale za to było mi bardzo ciepło. Ostatnie kilometry już po zmroku robiły niesamowite wrażenie.
Sierpniowa wyprawa motocyklowa w Bieszczady to w podsumowaniu sześć dni jazdy podczas której przejechałem około 1000 kilometrów. Genialne widoki, świetne drogi i sporo odpoczynku dla głowy. Bardzo lubię takie wyjazdy, gdzie nie trzeba się spieszyć, ani uciekać przed deszczem. Do tego perspektywa powrotu w Bieszczady tydzień później, która nie była kompletnie zaplanowana.
Bike Week Łeba to zlot motocyklowy, który odbywa się w Łebie. W tym roku, pod koniec lipca powstał pomysł, żebyśmy się wybrali do Łeby… Kto był w Łebie w sezonie, wie, że to nie jest miejsce dla ludzi. Dlatego pomysł przyjąłem lekko sceptycznie. Początkowo miał to być wyjazd tylko motocyklowy. Jednak na kilka dni przed wyjazdem doszliśmy do wniosku, że może to być też ciekawy wyjazd rodzinny.
Skład na wyjazd wyglądał następująco: Keeway Superlight 125, Benelli TRK 502x oraz samochód wsparcia w postaci Volvo. Trasa zapowiadał się imponująco od samego początku, bo prowadziła przez 4 województwa, a w sumie mieliśmy do pokonanie około 1400 km.
Pierwszego dnia mieliśmy w planie przejechać 200 km z Lublin (no dobra, najbliższych okolic) do Warszawy. Szybki przelot przez Dęblin, Otwock do Warszawy i nocleg w hostelu… Wiadomo jednak, że jak się planuje sprawny przejazd to zazwyczaj idzie coś nie tak. Tym razem musieliśmy walczyć z deszczem, a padało od samego startu praktycznie do granic Warszawy.
W pewnym momencie musieliśmy zatrzymać, bo zaczęło mną telepać z zimna. To była świetna okazja do odpalenia i pierwszego testowania w boju grzanej kamizelki, którą dostałem od żony. Sprawdziła się idealnie. Przeciwnie do mojego zmysłu panowania nad bateriami w GoPro. Uznałem, że bateria wytrzyma i nie zmieniłem jej na postoju i na samym wjeździe do Warszawy oczywiście padła. A stolica robiła akurat fajne wrażenie. Było po deszczu i zapadłą zmrok… prawdziwie filmowo. Niestety ja tego oczywiście nie nagrałem.
Do hostelu dotarliśmy około 21 i zanim się rozpakowaliśmy była już 22. Musiałem jeszcze odrobinę doczyścić ręce, bo te zafarbowały od mokrych skórzanych rękawic na czarno… a to nie było takie proste, bo zajęło mi to kolejnych kilka dni.
Drugi dzień to planowany rekord doby jazdy na motocyklu. Plan zakładał około 480 km z Warszawy przez Płońsk, Iławę, Malbork do Łeby. Była to podobna droga, którą pokonałem w zeszłym roku jadąc do Białogóry. Pięknie położone warmińsko-mazurskie drogi pełne wiatraków i małych miasteczek. Nasza droga do Łeby tego dnia miała trzy etapy, które świetnie komponowały się z granicami województw.
Pierwszy etap to jazda w deszczu drogami krajowymi numer 7 i numer 10. Deszcz złapał nas zaraz po wyjeździe z Warszawy w Modlinie. Padało prawie do zjazdu z DK10 w okolicach wsi Zawidz (przypadek?). Podczas jazdy po drodze numer 10 nie brakowało szalonych kierowców, którzy wyprzedzali w niewielkiej odległości motocyklistów mimo padającego deszczu. Kompletny brak wyobraźni. Nie mogłem doczekać się, kiedy opuścimy drogę krajową i zjedziemy na ulubione „żółte drogi” wojewódzkie. Kiedy to nastapiło zaczęło nawet świecić słońce (!) i zrobiło się gorąco. Niestety nie wysuszyło mi tak szybko przemoczonych nie przemakalnych butów.
Pierwszy postój od Modlina przypadł na stacji w Żurominie. To była okazja do podsuszenia, rękawic, butów i zdjęcia kamizelki, bo zrobiło się naprawdę cieplutko. Nie którzy też skorzystali z okazji do podładowania baterii podczas turbodrzemki.
Chwilę później przejechaliśmy granicę kolejnego województwa.
Drugi etap naszej trasy to jazda po drogach województwa Warmińsko-Mazurskiego przez Lidzbark, Lubawę i Iławę. Piękne drogi mało uczęszczane, ale świetnie położone i pełne genialnych zakrętów. Krajobraz usiany elektrowniami wiatrowymi i lasami.
Minęliśmy Lidzbark i fantastyczną drogą wśród pól zmierzaliśmy do Lubawy. Tutaj zorientowałem się moje plany na tankowania muszę zmienić. Planowałem uzupełnienie paliwa w Warszawie, żeby dojechać do Malborka, ale już tutaj pojawiła się potrzeba tankowania.
Niestety i na tym etapie zdarzył nam się incydent z kierowcą taksówki z Iławy. Wymusił skubaniec pierwszeństwo na Andrzeju i ten otarł się kołem o taksówkę. Całe szczęście nic się nie stało i mogliśmy jechać dalej w kierunku Malborka. Mimo tego incydentu Iława zrobił na nas bardzo przyjemne wrażenie miejsca, które moglibyśmy odwiedzić.
Ostatni etap tego dnia to przejechanie przez Malbork i rundka wokół zamku i wyruszenie przez Kościerzynę w kierunku Łeby. Zaczęły dopadać nas lekkie kryzysy, przez temperaturę i kilometry, które przejechaliśmy. Drogi nadal były rewelacyjne, ale już mniej urokliwe niż te na Warmii.
Po przekroczeniu Wisły w okolicach Bałdowa kierowaliśmy w stronę Swarożyna, w którym mieliśmy zjechać z DK22 w kierunku Godziszewa, a następnie Skaryszewa, gdzie zrobiliśmy sobie kolejną przerwę na pożywienie przed ostatnim etapem drogi.
W Kościerzynie jednak musieliśmy znaleźć miejsce na kolejną turbodrzemkę i można było jechać dalej na północ drogą 214.
Przejechaliśmy przez Lębork i worek z motocyklistami się rozwiązał. Od strony Łeby jechały tłumy motocyklistów, którzy wracali z popołudniowej parady. Ten odcinek to już walka ze zmęczeniem i pojawił mi się ból w kolanach od siedzącej jak na krześle pozycji. Do Łeby dojechaliśmy późnym popołudniem tuż przed godziną 20. Rozpakowaliśmy się i poszliśmy na plaże zjeść kolację.
To była mega długa droga, która rekordem miała pozostać jeszcze dwa dni. 480 kilometrów, które przejechaliśmy w 12 godzin, bez pośpiechu i spokojnie.
Jedyny wolny od dalekich przejazdów motocyklowych dzień podczas tego wyjazdu. Wybraliśmy się na plażę, żeby zasmakować parawaningu. Kilka godzin na plaży pośród tłumu ludzi, którzy grodzą dostęp do morza niczym Amerykanie granicy przed Meksykanami. Kompletny non sens, który już dawno zatracił swoją pierwotną ideę ochrony przed wiatrem. Plaża mimo parawanów i gigantycznych tłumów to jednak miejsce, gdzie można chłonąć klimat morza.
Z plaży udaliśmy się na teren zlotu motocyklowego Bike Week Łeba. Jednak z racji, że był to ostatni dzień zlotu motocykli było już niewiele, a uczestnicy nie byli w okolicach południa w najwyższej formie. Poszliśmy na obiad, żeby jeszcze wyrobić się przed popołudniową paradą motocyklową.
Na samą paradę finałową podczas Bike Week Łeba 2022 wybraliśmy się tylko motocyklami. Hałas jaki generowali inni uczestnicy, zwłaszcza ci, co robili łutututu skutecznie odstraszył Mrówy przed udziałem w tym wydarzeniu. Parada ulicami Łeby to ciekawe doświadczenie. Mnóstwo motocykli, jeszcze więcej gapiów-turystów. Mam jednak opinie, że nie było to warte drogi, jaką musieliśmy pokonać następnego dnia. A i jeszcze sobowtór Jacka Sparowa wypadła z bagażnika… nie nagrało się.
Po paradzie wybraliśmy się jeszcze na kolację na plażę, a znaleźli się też i tacy, co wybrali się na wieczorne morsowanie pływanie w morzu. Zachód słońca nad morzem robi jednak największe wrażenie. Prawie tak duże jak czarna chmura, która zmierzała od strony Trójmiasta. Okazało się, że z takiej chmury… deszczu ani burzy nie było.
To był zdecydowanie najdłuższy dzień na motocyklu w historii mojej jazdy. 14,5h drogi i 680 km. To mój osobisty rekord dobowy, którego nie planuję powtarzać ani poprawiać, ale wiecie jak to jest z planami. Najkrótsza droga z Łeby do Lublina, która pomijała autostrady i drogi ekspresowe wiodła przez Lębork, Kościerzynę, Grudziądz, Brodnicę, Płońsk, Sochaczew, Kozienice i Puławy. Droga dała w kość, ale i mnóstwo satysfakcji.
Zanim jednak wyjazd z Łeby to jeszcze szybkie śniadanie na pustej plaży. Musieliśmy naładować baterie przed długą drogą to i patrzenie na morze w tym pomogło. W drogę wyruszyliśmy o 8:30, czyli mniej więcej zgodnie z planem.
Już od wyjazdu z Łeby musieliśmy się zmagać z wysoką temperaturą i słońcem, które było mocno rozproszone przez chmury i bardzo raziło. Chcieliśmy też zatankować na wylocie z Łeby, ale stacja była bardzo oblegana przez motocyklistów, więc wybraliśmy następną stację. Tutaj spotkaliśmy chłopaków ze Śremu na dwóch Kawasaki, zanim zebraliśmy się do drogi musieliśmy pomóc im w odpalenie jednego z motocykli. Ruszył dopiero po podłączeniu kabli rozruchowych do samochodu. Mam nadzieję, że dojechali cało do domu.
Nasza dalsza jazda stała pod znakiem usypiania. Podejrzewam, że rozproszone światło powodowało ciągłe przymrużenie oczu i to przechodziło w senność. Droga jednak była świetna i jechało się całkiem sprawnie. Tuż za Kościerzyną kolejny postój na kawę. Po 40 minutowej przerwie ruszyliśmy w stronę Grudziądza. Przed Grudziądzem dogoniła nas grupa motocyklowa, która liczyła kilkanaście motocykli.
Przejazd przez Grudziądz poszedł bardzo sprawnie. Puste miasto w dzień wolny to dobra okazja do szybkiego przejechania. Wybraliśmy drogę 534 w kierunku Radzynia Chełmińskiego. Pięknie położona droga z bardzo małym ruchem. Ja się trochę rozbudziłem i jechało się na tym odcinku całkiem sprawnie. W Radzyniu przy wyjeździe z zakrętu wyłaniają się ruiny zamku krzyżackiego znanego z Pana Samochodzika i Templariuszy. Zatrzymaliśmy się na wylocie z Radzynia, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie daliśmy chwilę odpocząć oczom i byliśmy gotowi do dalszej długiej jazdy.
Teraz kierunek Brodnica. Za Brodnicą zanim zmienimy województwo… przerwa na turbodrzemkę. Następnie ruszyliśmy w kierunku Rypina trasą numer 560 na Sierpc. Tu jednak walory estetyczne niestety siadły i skupialiśmy się na sprawnej jeździe. Tuż przed Sierpcem zmieniliśmy województwo na mazowieckie.
W Sierpcu wjechaliśmy na drogę krajową oznaczoną numerem 10 i skończyło się jeżdżenie na pusto. Ruch był zdecydowanie większy, ale nie było wielkiego dramatu. Niestety zmęczenie zaczęło wchodzić nam za mocno. Kolejny postój na kawę oraz tankowanie zaraz za Drobinem. Tu na niebie pojawiła się ciemna chmura z której słychać było pojedyncze grzmoty. Miałem nadzieję, że uda nam się ją ominąć.
Drogą numer 10 dojechaliśmy aż do Płońska, gdzie skręciliśmy na południe w kierunku mostu na Wiśle w Wyszogrodzie. Niestety znowu posłuchałem się nawigacji map google’a zamiast własnej intuicji i zamiast trzymać się drogi numer 50 skręciliśmy w lewo na 570, co zmusiło nas do nadłożenia drogi. kolejne 5 dodatkowych kilometrów…
Przejechaliśmy przez Wisłę i alej w kierunku Sochaczewa, gdzie musiałem zatankować, bo w baku pojawiał się lekka Sahara.
Ostatni odcinek drogi to już walka ze zmęczeniem i wielkim ruchem na DK50. Odcinek od Sochaczewa do Wiskitek to jeden wielki sznur samochodów i ciężarówek. Rozluźniło się dopiero po ich zjeździe na A2. Do samego Grójca droga była szeroka, bo to forma drogi ekspresowej bez podwyższenia jej kategorii… wiecie dwa pasy i generalnie inni kierowcy cisnęli. Zaczęło się ściemniać, co w połączeniu ze zmęczeniem znacznie utrudniało jazdę. Całe szczęście ruch nie był tak duży.
Zatrzymaliśmy się na stacji, żeby rozprostować nogi i chwilę odpocząć, a zaraz za postojem kolejny psikus nawigacji… pokierowała nas przez Rososz, a tam w pewnym momencie skończył się asfalt… Zaoszczędziliśmy kilometry, ale nie wiem czy skróciło to czas naszej drogi.
Wyjechaliśmy w Potyczu, gdzie wjechaliśmy na drogę krajową numer 79 w kierunku Kozienic. To już kawałek po którym jechaliśmy całkowitej ciemności, a każdy cień układał się w czarnego psa, jelenia czy innego renifera. Dzięki temu do zmęczenia, doszedł jeszcze stres, że coś stoi na drodze. W takich warunkach nie da się czerpać przyjemności z jazdy.
Szczerze mówiąc odcinka od Kozieniec do domu nie bardzo pamiętam. Jechaliśmy drogą, którą dobrze znamy i jechaliśmy trochę na autopilocie. Ruchu już prawie nie było tak jak i widoków. Trasę od Puław przez Bogucin do Niemiec pokonałem na resztkach energii, a przed samymi Niemcami zaczęło… padać a jakże.
Wyjazd na Bike Week Łeba był bardzo udany, ale nie wiem czy powtórzę to w przyszłości. Na pewno nie w takiej samej formie.
Podczas całego wyjazdu przejechałem ponad 1400 km w cztery dni z czego trzy dni to jazda w trasie. Z Pogodą mogliśmy trafić lepiej, ale nie możemy narzekać. Mało w tej trasie układało się jak należy, ale całe szczęście uchowaliśmy sie przed awariami i innymi przykrościami. Jedyne z czym musieliśmy się mierzyć to zmęczenie i trochę deszczu.
Dwa rekordy dobowe w jeździe na motocyklu, ale ten drugi to była przesada. Wniosek z tego wyjazdy mam taki, że 500 km na 125 to jest absolutny max jaki można z przyjemnością pokonać. Większy dystans to już zbyt duży poziom stresu i zmęczenia.
Mój motocykl spisał się w tej trasie kapitalnie. Po zamontowaniu SissyBara, który robił za bagażnik, a bagaż za oparcie okazał się niesamowicie wygodny. Podczas trasy niczego mu nie brakowało. Uniknął też jakichkolwiek usterek i przygód, które przy takim dystansie są spodziewane.
Przypominam, że W drodze będzie się rozwijać szybciej i ciekawiej jak zdobędę patronów. Będę Wam wdzięczny za dołączenie do projektu. Odwdzięczę się fotograficznie docierając do Was motocyklem bez GPS, oczywiście.
Akcja powrót po obiedzie, takim wczesnym obiedzie. W dzień wyjazdu zerwał się bardzo silny wiatr. Wiatr w jakim do tej pory nigdy nie jechałem, a doprowadził mnie do kliku zmian w moim motocyklowym outficie i potężnie mnie wymęczył.
Trasa najkrótsza z możliwych Wielką Pętlą Bieszczadzką w dół w kierunku Cisnej, gdzie Andrzej ruszył na swoją włoską przygodę i Leska. Już tutaj wiało, ale prawdziwa walka z wiatrem miała się zacząć na wysokości Sanoka. W otwartym terenie na sanockiej obwodnicy kilka razy mało mnie nie zwiało z motocykla. Cieszyłem się z tego, że Keeway jest ciężkim motocyklem, bo pewnie na czymś lżejszym leżałbym kilka razy na ziemi.
Po wjechaniu na drogę 835 wiatr trochę zelżał, ale nadal czuć było mocne podmuchy, które powodowały napięcie wszystkich mięśni, żeby się utrzymać na motocyklu. Tradycyjna przerwa w Dynowie, była bardzo krótka, bo chcieliśmy jak najszybciej dojechać do domu, bo walka z tym wiatrem nie zapowiadała szybkiej drogi.
Odpoczynek miałem również na wahadełkach do samego Przeworska, co kilka minut sie zatrzymywaliśmy na kilka minut.
Po zmianie województwa wiatr lekko zelżał, a powoli zachodzące słońce robiło efekt wow i twarz znowu sie cieszyła. Wiatr tak chłodził, ze musiałęm przy 20 stopniach jechać w bluzie, kurtce motocyklowej i puchowej kamizelce i dwóch parach rękawiczek.
Do tego wszystkiego tuż przed lublinem zaczeło… padać. To taka tradycja powrotu z Bieszczad, że pod Lublinem zaczyna padać.
Jeszcze jedna… prawie nowość. Przez Beniową przechodziliśmy jak byłem pierwszy raz w Bieszczadach. To było… fenfnaście lat temu, a po Bieszczadach jeździły Łady Nivy, spało się w schronisku PTSM i połowy obecnych domów w Bieszczadach jeszcze nie było o asfalcie nawet nie wspominam.
Z Wetliny pojechaliśmy serpentymi do Ustrzyk Górnych później dalej w kierunku Lutowisk i skręciliśmy na Muczne. Trzeba pojechać aż za Tarnawę Niżną, tam gdzie kończy się Polska i asfaltowa droga, gdzie jeżdżą wielkie ciężarówki z drzewami na naczepach po szutrowej nie równej drodze. Dojechaliśmy w końcu na parking w Bukowcu. Z parkingu do Beniowej jest około godziny spokojnego marszu.
Beniowa to w zasadzie pozostałości po cmentarzu i ponad 300 letnia lipa, a to wszystko na szlaku do Sianek. Jest tu olbrzymi stół przy którym można zjeść kanapkę wypić kawę i ruszyć dalej lub odbić na południe szlakiem rowerowym, żeby wrócić do parkingu. Ta opcja to była dobra opcja na ostatni dzień w Bieszczadach, zwłaszcza, że znad Ukrainy nadciągała piękna czarna chmura.
Krywe to najczęściej przez nas odwiedzane miejsce. Dojście tam jest bajecznie proste, widoki i klimat miejsca jest niesamowity. Jak zwykle dojazd z Wetliny przez Brzegi Górne i Chmiel. Serpentynami między Wetliną, a Brzegami można jeździć w nieskończoność i się to nie znudzi.
Sam szlak do ruin cerkwi w Krywem to łatwa do przejścia ścieżka, bez wielkich podejść i zejść, nawet za bardzo błota nie ma . Tylko jeden wielki spokój i cisza. Nowością od jakiegoś czasu w Krywem jest wielkie bobrowisko, ale mimo lornetki nie dostrzegliśmy jeszcze tam żadnego bobra.
Droga powrotna to poszukiwania sklepu na „L” w celu zrobienia zaopatrzenia. Najbliżej wyszło, że jest w Ustrzykach Dolnych. Tym samym przejechaliśmy prawie połowę Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Z Ustrzyk do Wetliny, chcieliśmy pojechać przez Polańczyk i Buk do Dołżycy. Niestety nie poszło tak sprawnie jak zakładałem i utknęliśmy na serii… wahadełek.
Kolejna nowość na naszej mapie Bieszczad. Główną atrakcją miał być tunel kolejowy łączący Polskę i Słowację. Piszę miał być, bo nie wszyscy z naszej ekipy go zobaczyli na żywo.
Dojechać z Wetliny do Starego Łupkowa można przez Cisną w kierunku Komańczy (jedną z moich ulubionych dróg). Po skręceniu na Nowy Łupków i odnalezieniu drogi do Starego Łupkowa wjechaliśmy na szutrową drogę. Stary Łupków to nic innego jak dwa gospodarstwa i wielki dworzec kolejowy, który wygląda na opuszczony.
Szlak prowadzi do granicy ze Słowacją, a na styku granic rozwidla się. Po drodze jest zejście do tunelu, ale jest nie oznaczone, więc większość naszej ekipy minęła go tylko ja z Mrówami zeszliśmy, żeby go zobaczyć. Droga powrotna to dopiero była przygoda.
Pierwszy raz w życiu zgubiłem się w górach. Niby wiedziałem, gdzie jestem, ale nigdzie nie było oznaczonego szlaku, który moglibyśmy dojść do stacji. Po drodze mijaliśmy ślady obecności bieszczadzkich zwierząt: saren, jeleni, rysi i… niedźwiedzia i to takie całkiem świeże ślady.
ExactMetrics5
W końcu odnaleźliśmy jakiś szlak koński, który w wycinanym lesie jednak się skończył i… znowu musieliśmy szukać ścieżki. Godzinę łaziliśmy po lesie, ale w końcu udało się wrócić na szlak.
To była najlepsze przygoda jaka nam się trafiła. Będziemy częściej tak wędrować, bo ile można po tych samych górach łazić?
Pierwszy pełny dzień w Bieszczadach. Na pierwszy rzut poszła Połonina Caryńska. Zapamiętałem ją dużo krócej niż w rzeczywistości było. Mrówy jednak dały radę, mimo nie najlepszej formy.
Wybraliśmy wejście z Ustrzyk Górnych i zejście do Brzegów Górnych. Trasa, która miała nam zająć 3h wyszła lekko dłużej, ale było warto. Poprzednim razem na Caryńskiej byłem jakieś 15(!) lat temu.