

































Bike Week Łeba to zlot motocyklowy, który odbywa się w Łebie. W tym roku, pod koniec lipca powstał pomysł, żebyśmy się wybrali do Łeby… Kto był w Łebie w sezonie, wie, że to nie jest miejsce dla ludzi. Dlatego pomysł przyjąłem lekko sceptycznie. Początkowo miał to być wyjazd tylko motocyklowy. Jednak na kilka dni przed wyjazdem doszliśmy do wniosku, że może to być też ciekawy wyjazd rodzinny.
Skład na wyjazd wyglądał następująco: Keeway Superlight 125, Benelli TRK 502x oraz samochód wsparcia w postaci Volvo. Trasa zapowiadał się imponująco od samego początku, bo prowadziła przez 4 województwa, a w sumie mieliśmy do pokonanie około 1400 km.
Pierwszego dnia mieliśmy w planie przejechać 200 km z Lublin (no dobra, najbliższych okolic) do Warszawy. Szybki przelot przez Dęblin, Otwock do Warszawy i nocleg w hostelu… Wiadomo jednak, że jak się planuje sprawny przejazd to zazwyczaj idzie coś nie tak. Tym razem musieliśmy walczyć z deszczem, a padało od samego startu praktycznie do granic Warszawy.
W pewnym momencie musieliśmy zatrzymać, bo zaczęło mną telepać z zimna. To była świetna okazja do odpalenia i pierwszego testowania w boju grzanej kamizelki, którą dostałem od żony. Sprawdziła się idealnie. Przeciwnie do mojego zmysłu panowania nad bateriami w GoPro. Uznałem, że bateria wytrzyma i nie zmieniłem jej na postoju i na samym wjeździe do Warszawy oczywiście padła. A stolica robiła akurat fajne wrażenie. Było po deszczu i zapadłą zmrok… prawdziwie filmowo. Niestety ja tego oczywiście nie nagrałem.
Do hostelu dotarliśmy około 21 i zanim się rozpakowaliśmy była już 22. Musiałem jeszcze odrobinę doczyścić ręce, bo te zafarbowały od mokrych skórzanych rękawic na czarno… a to nie było takie proste, bo zajęło mi to kolejnych kilka dni.
Drugi dzień to planowany rekord doby jazdy na motocyklu. Plan zakładał około 480 km z Warszawy przez Płońsk, Iławę, Malbork do Łeby. Była to podobna droga, którą pokonałem w zeszłym roku jadąc do Białogóry. Pięknie położone warmińsko-mazurskie drogi pełne wiatraków i małych miasteczek. Nasza droga do Łeby tego dnia miała trzy etapy, które świetnie komponowały się z granicami województw.
Pierwszy etap to jazda w deszczu drogami krajowymi numer 7 i numer 10. Deszcz złapał nas zaraz po wyjeździe z Warszawy w Modlinie. Padało prawie do zjazdu z DK10 w okolicach wsi Zawidz (przypadek?). Podczas jazdy po drodze numer 10 nie brakowało szalonych kierowców, którzy wyprzedzali w niewielkiej odległości motocyklistów mimo padającego deszczu. Kompletny brak wyobraźni. Nie mogłem doczekać się, kiedy opuścimy drogę krajową i zjedziemy na ulubione „żółte drogi” wojewódzkie. Kiedy to nastapiło zaczęło nawet świecić słońce (!) i zrobiło się gorąco. Niestety nie wysuszyło mi tak szybko przemoczonych nie przemakalnych butów.
Pierwszy postój od Modlina przypadł na stacji w Żurominie. To była okazja do podsuszenia, rękawic, butów i zdjęcia kamizelki, bo zrobiło się naprawdę cieplutko. Nie którzy też skorzystali z okazji do podładowania baterii podczas turbodrzemki.
Chwilę później przejechaliśmy granicę kolejnego województwa.
Drugi etap naszej trasy to jazda po drogach województwa Warmińsko-Mazurskiego przez Lidzbark, Lubawę i Iławę. Piękne drogi mało uczęszczane, ale świetnie położone i pełne genialnych zakrętów. Krajobraz usiany elektrowniami wiatrowymi i lasami.
Minęliśmy Lidzbark i fantastyczną drogą wśród pól zmierzaliśmy do Lubawy. Tutaj zorientowałem się moje plany na tankowania muszę zmienić. Planowałem uzupełnienie paliwa w Warszawie, żeby dojechać do Malborka, ale już tutaj pojawiła się potrzeba tankowania.
Niestety i na tym etapie zdarzył nam się incydent z kierowcą taksówki z Iławy. Wymusił skubaniec pierwszeństwo na Andrzeju i ten otarł się kołem o taksówkę. Całe szczęście nic się nie stało i mogliśmy jechać dalej w kierunku Malborka. Mimo tego incydentu Iława zrobił na nas bardzo przyjemne wrażenie miejsca, które moglibyśmy odwiedzić.
Ostatni etap tego dnia to przejechanie przez Malbork i rundka wokół zamku i wyruszenie przez Kościerzynę w kierunku Łeby. Zaczęły dopadać nas lekkie kryzysy, przez temperaturę i kilometry, które przejechaliśmy. Drogi nadal były rewelacyjne, ale już mniej urokliwe niż te na Warmii.
Po przekroczeniu Wisły w okolicach Bałdowa kierowaliśmy w stronę Swarożyna, w którym mieliśmy zjechać z DK22 w kierunku Godziszewa, a następnie Skaryszewa, gdzie zrobiliśmy sobie kolejną przerwę na pożywienie przed ostatnim etapem drogi.
W Kościerzynie jednak musieliśmy znaleźć miejsce na kolejną turbodrzemkę i można było jechać dalej na północ drogą 214.
Przejechaliśmy przez Lębork i worek z motocyklistami się rozwiązał. Od strony Łeby jechały tłumy motocyklistów, którzy wracali z popołudniowej parady. Ten odcinek to już walka ze zmęczeniem i pojawił mi się ból w kolanach od siedzącej jak na krześle pozycji. Do Łeby dojechaliśmy późnym popołudniem tuż przed godziną 20. Rozpakowaliśmy się i poszliśmy na plaże zjeść kolację.
To była mega długa droga, która rekordem miała pozostać jeszcze dwa dni. 480 kilometrów, które przejechaliśmy w 12 godzin, bez pośpiechu i spokojnie.
Jedyny wolny od dalekich przejazdów motocyklowych dzień podczas tego wyjazdu. Wybraliśmy się na plażę, żeby zasmakować parawaningu. Kilka godzin na plaży pośród tłumu ludzi, którzy grodzą dostęp do morza niczym Amerykanie granicy przed Meksykanami. Kompletny non sens, który już dawno zatracił swoją pierwotną ideę ochrony przed wiatrem. Plaża mimo parawanów i gigantycznych tłumów to jednak miejsce, gdzie można chłonąć klimat morza.
Z plaży udaliśmy się na teren zlotu motocyklowego Bike Week Łeba. Jednak z racji, że był to ostatni dzień zlotu motocykli było już niewiele, a uczestnicy nie byli w okolicach południa w najwyższej formie. Poszliśmy na obiad, żeby jeszcze wyrobić się przed popołudniową paradą motocyklową.
Na samą paradę finałową podczas Bike Week Łeba 2022 wybraliśmy się tylko motocyklami. Hałas jaki generowali inni uczestnicy, zwłaszcza ci, co robili łutututu skutecznie odstraszył Mrówy przed udziałem w tym wydarzeniu. Parada ulicami Łeby to ciekawe doświadczenie. Mnóstwo motocykli, jeszcze więcej gapiów-turystów. Mam jednak opinie, że nie było to warte drogi, jaką musieliśmy pokonać następnego dnia. A i jeszcze sobowtór Jacka Sparowa wypadła z bagażnika… nie nagrało się.
Po paradzie wybraliśmy się jeszcze na kolację na plażę, a znaleźli się też i tacy, co wybrali się na wieczorne morsowanie pływanie w morzu. Zachód słońca nad morzem robi jednak największe wrażenie. Prawie tak duże jak czarna chmura, która zmierzała od strony Trójmiasta. Okazało się, że z takiej chmury… deszczu ani burzy nie było.
To był zdecydowanie najdłuższy dzień na motocyklu w historii mojej jazdy. 14,5h drogi i 680 km. To mój osobisty rekord dobowy, którego nie planuję powtarzać ani poprawiać, ale wiecie jak to jest z planami. Najkrótsza droga z Łeby do Lublina, która pomijała autostrady i drogi ekspresowe wiodła przez Lębork, Kościerzynę, Grudziądz, Brodnicę, Płońsk, Sochaczew, Kozienice i Puławy. Droga dała w kość, ale i mnóstwo satysfakcji.
Zanim jednak wyjazd z Łeby to jeszcze szybkie śniadanie na pustej plaży. Musieliśmy naładować baterie przed długą drogą to i patrzenie na morze w tym pomogło. W drogę wyruszyliśmy o 8:30, czyli mniej więcej zgodnie z planem.
Już od wyjazdu z Łeby musieliśmy się zmagać z wysoką temperaturą i słońcem, które było mocno rozproszone przez chmury i bardzo raziło. Chcieliśmy też zatankować na wylocie z Łeby, ale stacja była bardzo oblegana przez motocyklistów, więc wybraliśmy następną stację. Tutaj spotkaliśmy chłopaków ze Śremu na dwóch Kawasaki, zanim zebraliśmy się do drogi musieliśmy pomóc im w odpalenie jednego z motocykli. Ruszył dopiero po podłączeniu kabli rozruchowych do samochodu. Mam nadzieję, że dojechali cało do domu.
Nasza dalsza jazda stała pod znakiem usypiania. Podejrzewam, że rozproszone światło powodowało ciągłe przymrużenie oczu i to przechodziło w senność. Droga jednak była świetna i jechało się całkiem sprawnie. Tuż za Kościerzyną kolejny postój na kawę. Po 40 minutowej przerwie ruszyliśmy w stronę Grudziądza. Przed Grudziądzem dogoniła nas grupa motocyklowa, która liczyła kilkanaście motocykli.
Przejazd przez Grudziądz poszedł bardzo sprawnie. Puste miasto w dzień wolny to dobra okazja do szybkiego przejechania. Wybraliśmy drogę 534 w kierunku Radzynia Chełmińskiego. Pięknie położona droga z bardzo małym ruchem. Ja się trochę rozbudziłem i jechało się na tym odcinku całkiem sprawnie. W Radzyniu przy wyjeździe z zakrętu wyłaniają się ruiny zamku krzyżackiego znanego z Pana Samochodzika i Templariuszy. Zatrzymaliśmy się na wylocie z Radzynia, gdzie zjedliśmy drugie śniadanie daliśmy chwilę odpocząć oczom i byliśmy gotowi do dalszej długiej jazdy.
Teraz kierunek Brodnica. Za Brodnicą zanim zmienimy województwo… przerwa na turbodrzemkę. Następnie ruszyliśmy w kierunku Rypina trasą numer 560 na Sierpc. Tu jednak walory estetyczne niestety siadły i skupialiśmy się na sprawnej jeździe. Tuż przed Sierpcem zmieniliśmy województwo na mazowieckie.
W Sierpcu wjechaliśmy na drogę krajową oznaczoną numerem 10 i skończyło się jeżdżenie na pusto. Ruch był zdecydowanie większy, ale nie było wielkiego dramatu. Niestety zmęczenie zaczęło wchodzić nam za mocno. Kolejny postój na kawę oraz tankowanie zaraz za Drobinem. Tu na niebie pojawiła się ciemna chmura z której słychać było pojedyncze grzmoty. Miałem nadzieję, że uda nam się ją ominąć.
Drogą numer 10 dojechaliśmy aż do Płońska, gdzie skręciliśmy na południe w kierunku mostu na Wiśle w Wyszogrodzie. Niestety znowu posłuchałem się nawigacji map google’a zamiast własnej intuicji i zamiast trzymać się drogi numer 50 skręciliśmy w lewo na 570, co zmusiło nas do nadłożenia drogi. kolejne 5 dodatkowych kilometrów…
Przejechaliśmy przez Wisłę i alej w kierunku Sochaczewa, gdzie musiałem zatankować, bo w baku pojawiał się lekka Sahara.
Ostatni odcinek drogi to już walka ze zmęczeniem i wielkim ruchem na DK50. Odcinek od Sochaczewa do Wiskitek to jeden wielki sznur samochodów i ciężarówek. Rozluźniło się dopiero po ich zjeździe na A2. Do samego Grójca droga była szeroka, bo to forma drogi ekspresowej bez podwyższenia jej kategorii… wiecie dwa pasy i generalnie inni kierowcy cisnęli. Zaczęło się ściemniać, co w połączeniu ze zmęczeniem znacznie utrudniało jazdę. Całe szczęście ruch nie był tak duży.
Zatrzymaliśmy się na stacji, żeby rozprostować nogi i chwilę odpocząć, a zaraz za postojem kolejny psikus nawigacji… pokierowała nas przez Rososz, a tam w pewnym momencie skończył się asfalt… Zaoszczędziliśmy kilometry, ale nie wiem czy skróciło to czas naszej drogi.
Wyjechaliśmy w Potyczu, gdzie wjechaliśmy na drogę krajową numer 79 w kierunku Kozienic. To już kawałek po którym jechaliśmy całkowitej ciemności, a każdy cień układał się w czarnego psa, jelenia czy innego renifera. Dzięki temu do zmęczenia, doszedł jeszcze stres, że coś stoi na drodze. W takich warunkach nie da się czerpać przyjemności z jazdy.
Szczerze mówiąc odcinka od Kozieniec do domu nie bardzo pamiętam. Jechaliśmy drogą, którą dobrze znamy i jechaliśmy trochę na autopilocie. Ruchu już prawie nie było tak jak i widoków. Trasę od Puław przez Bogucin do Niemiec pokonałem na resztkach energii, a przed samymi Niemcami zaczęło… padać a jakże.
Wyjazd na Bike Week Łeba był bardzo udany, ale nie wiem czy powtórzę to w przyszłości. Na pewno nie w takiej samej formie.
Podczas całego wyjazdu przejechałem ponad 1400 km w cztery dni z czego trzy dni to jazda w trasie. Z Pogodą mogliśmy trafić lepiej, ale nie możemy narzekać. Mało w tej trasie układało się jak należy, ale całe szczęście uchowaliśmy sie przed awariami i innymi przykrościami. Jedyne z czym musieliśmy się mierzyć to zmęczenie i trochę deszczu.
Dwa rekordy dobowe w jeździe na motocyklu, ale ten drugi to była przesada. Wniosek z tego wyjazdy mam taki, że 500 km na 125 to jest absolutny max jaki można z przyjemnością pokonać. Większy dystans to już zbyt duży poziom stresu i zmęczenia.
Mój motocykl spisał się w tej trasie kapitalnie. Po zamontowaniu SissyBara, który robił za bagażnik, a bagaż za oparcie okazał się niesamowicie wygodny. Podczas trasy niczego mu nie brakowało. Uniknął też jakichkolwiek usterek i przygód, które przy takim dystansie są spodziewane.
Przypominam, że W drodze będzie się rozwijać szybciej i ciekawiej jak zdobędę patronów. Będę Wam wdzięczny za dołączenie do projektu. Odwdzięczę się fotograficznie docierając do Was motocyklem bez GPS, oczywiście.
Droga w Bieszczady to dla mnie zawsze przygoda. Nawet jeśli trasę znam na pamięć to zawsze się cieszę na samą myśl. Planuję drogę, przystanki, a najczęściej i tak jest inaczej niż zaplanowałem. Tym razem trasa była dokładnie taka jak planowana, choć dodatki do tej trasy mnie znowu zaskoczyły.
Wiadomo, że jak motocyklem to nie jedziemy krajówkami, a ty bardziej drogami ekspresowymi. Tym razem wybraliśmy trasę 835 z Lublina przez Biłgoraj i Przeworsk do Dynowa, gdzie wkroczyliśmy na nieznane nam tereny, bo wybraliśmy drugą stronę Sanu niż zazwyczaj.
Trasa z Lublina do Biłgoraja momentami jest malowniczo położona, a momentami nudna jak nie wiem. Micha jednak za każdym razem się cieszy jak się jedzie w tym kierunku. Jak zwykle w trasie w Bieszczady musimy natknąć się na wahadła. Całe szczęście na 835 jest ich mniej niż w poprzednim roku, ale nadal tu są. Teraz remontuje się podkarpacki odcinek tej drogi między Sieniawą a Dynowem. Kilka razy musieliśmy sie zatrzymać na wahadłach, ale poszło sprawniej niż poprzdenio.
Kiedy już dotarliśmy do Dynowa skręciliśmy na wschód, a za rzeką była najpiękniejsza droga jaką jechałem. Wzdłuż Sanu przez Ulucz, Dobrą i Mrzygłód, gdzie ponownie zmieniliśmy stronę Sanu i udaliśmy ku nowej dla nas drodze. Celem były serpentyny w Słonnem, które robią zdecydowanie większe wrażenie niż Izdebki. Są bardziej malowniczo położone i dużo ciekawsze dla motocyklisty (i pewnie nie tylko). Następnie w Załużu odbiliśmy w kierunku Leska na najbardziej dziurawy odcinek trasy.
W Lesku chwila przerwy na kawę i tankowanie, a następnie przez bramę Bieszczad, czyli most w Huzelach. Wielką Pętlą Bieszczadzką jechaliśmy już do samej Kalnicy mijając z naprzeciwka całą masę motocyklistów (można powiedzieć miła odmiana po poprzednim roku 😉 ).
Nareszcie można zrobić podsumowanie 2021. Kto by się mógł spodziewać, że po takim aż tak dziwnym roku jak 2020 nastąpi jeszcze dziwniejszy rok 2021. Napięcie związane z Covid-19, brak stabilności z tym związany nie ułatwił powrotu do normalności. Do tego jeszcze doszło więcej historii związanych z pracą, szkoła zdalna i brak czasu na wiele rzeczy.
Ten rok stał zdecydowanie pod znakiem podróży. Odkuliśmy się za ich brak w roku poprzednim i to chyba z nawiązką. Motocyklem trzy wyjazdy w Bieszczady, jeden nad morze, a samochodem dorzuciliśmy jeszcze trzy bieszczadzkie wyjazdy. Dodatkowo sporo kilometrów po najbliższych okolicach na motocyklu i samochodem. Odwiedziliśmy miejsca, które są blisko, ale nigdy do nich nie dojechaliśmy z braku czasu albo świadomości, że to tak blisko. Zaczęliśmy jeździć drogami, które nie są głównymi szlakami, a przy okazji na nowo pokochałem serpentyny.
Motocykl to najnowsza zajawka. Świetnie się na nim czuje, a bycie w drodze to uczucie roku. Już po powrocie z trasy w głowie pojawia się myśl o następnej. Nawet jeśli motocykl sprawia problemy to jest bardzo ciekawe doświadczenie, bo większość rzeczy można naprawić samemu. Doskonale rozumiem wszystkich, którzy wsiąkają w kulturę motocyklową, serio. W związku z tą pasją wybrałem się nawet na zlot motocyklowy, dwie parady motocyklowe.
W końcu wziąłem się za realizowanie filmów głównie z podróży. Na razie to bardzo proste filmiki z podróży, ale cały czas się rozwijam w tym aspekcie i bardzo mi się to podoba. Do tej pory widziałem tylko kadrami fotograficznymi teraz coraz częściej łapię się na tym, że to też może się ruszać. Zobaczcie czy Wam się spodoba i kliknijcie odpowiednie przyciski tam.
To największa porażka tego roku. Miałem 3 (trzy!) wyjścia na bieganie. Wszystko to przez zwyczajny brak czasu. Nędzne usprawiedliwienie, wiem, jednak na prawdę ten rok nie był łaskawy pod tym względem, zbyt dużo do ogarnięcia. Nawet nie da się zrobić podsumowanie 2021 z tym kilometrażem.
Serialem roku jest Yellowstone. 4 sezony pięknych widoków, klimatu slow, ale i przemocy i walki o ziemie. Bardzo ciekawi bohaterowie… nie którzy nawet bardzo creepy. Kevin Costner jest jak w swoim środowisku naturalnym. Jeden z najlepszych seriali, ever.
W skrócie serial o właścicielu wielkiego rancza w Montanie, który próbuje utrzymać ziemię i zapewnić utrzymanie jej swoim dzieciom… opis przeciętnego westernu, ale to jest coś ponad najlepsze westerny.
Moje odkrycie roku to zdecydowanie WaluśKraksaKryzys i jego album Atak. Genialne teksty, muzyka i poziom buntu, jakiego dawno nie słyszałem.
W ostatnim roku było stanowczo za dużo stresu związanego z pracą. Mam nadzieję, że te najtrudniejsze rzeczy już za mną w tej materii. Było kilka fantastycznych wyjazdów, a czas spędzony w podróży to wielka odskocznia od tych stresów powyżej. Żałuje jednak, że nie znalazłem odpowiednio dużo motywacji w sobie i czasu do biegania.
Dzisiaj mija pierwszy rok na motocyklu. Zakup Keeway’a Superlighta to był najlepszy wybór jakiego wtedy mogłem dokonać. Okazało się, że to świetny motocykl, myślę, że nie tylko na pierwszy motocykl, ale tak ogólnie. Przejechałem na nim kawał drogi, a on prawie nigdy mnie nie zawiódł (raz się zdarzyło z jego winy i może trzy razy z mojej).
W tym roku przejechałem na nim 14 300 km. Jak na pierwszy rok na motocyklu, myślę, że całkiem nieźle. Na ten przebieg składają się trzy wypady w Bieszczady, jeden nad morze i kilkanaście krótszych (choć niekoniecznie dużo krótszych ) tras. Bardzo dawno nie spędziłem tyle czasu w podróży. W końcu też podróżuję dokładnie jak trzeba. Poza głównymi drogami, odkrywając nowe miejsca, a znane miejsca na nowo.
Motocykl, służy również do codziennego dojeżdżania do pracy, więc kilometry łatwo wpadają. Nie przeszkadza mi temperatura poniżej 10°C, ani deszcz. Zatrzymuje mnie tylko temperatura poniżej 3°C stopni.
Motocykl to nie tylko środek lokomocji. Przede wszystkim to wielki plac zabaw, pole do modyfikacji i spędzenie czasu na naprawie, poprawie i udoskonalaniu swojego motocykla.
Na pierwszy rzut poszła przednia lampa. Oryginalna niestety wcale nie dawała światła i narażała na nie przyjemne sytuacje po zmroku. Decyzja o jej wymianie zapadła po zdarzeniu z rowerzytą, który jechał po zmroku i bez odblasków oświetlenia przez las. Zbyt późno go zauważyłem, żebym się nie najadł strachu. Całe szczęście z na przeciwka nic nie jechało i mogłem gwałtownie zmienić kierunek.
Tylna opona wymieniona po tym, jak kilka razy na wilgotnym asfalcie złapałem uślizg. Oryginalna chińska była bardzo twarda, a po zmianie założyłem Metzelera i uślizgi się skończyły.
Kolejna rzecz jaka uległa zmianie to lusterka. Powody były tylko dwa, ale istotne. Oryginalne lusterka powodowały to, że nic za mną nie widziałem. Zasłaniałem widok w lusterka swoimi ramionami, a to mogłoby być bardzo niebezpieczne. Drugi powód, był tak, że te fabrycznie montowane lusterka były bardzo kruche… i uległy zniszczeniu podczas nauki jazdy po błotnistej drodze.
Wymieniłem lusterka na takie montowane od spodu do obciążników. Świetnie się sprawdzają i wyglądają bardzo stylowo.
Trzy elementy. Przednia zębatka wymieniona na mniejszą z 17z na 15z. Motocykl dzięki temu jest trochę bardziej żwawy, a prędkości mu to nie ujęło. Pierwsza wykazywała już spore ślady zużycia i wymieniłem ją na dokładnie taką samą jak ta oryginalna. Łańcuch oryginalny się rozerwał przy około 7 tys. kilometrów… po prostu pękł. Drugi łańcuch wymieniony przed wymianą zębatek, więc również rozciągnął się za bardzo. Trzeci, który jest założony obecnie wymieniony przy zmianie zębatek.
Przednie klocki hamulcowe z racji słabego tylnego hamulca zużywają się znacznie szybciej niż zakładałem. Całe szczęście wymiana ich nie jest, aż tak skomplikowana i mogłem to sam załatwić.
Bagaż to podstawa przy dłuższych wyjazdach. Zresztą i po zakupy można pojechać. Sakwy pod siodłowe sprawdzały się prawie cały rok bez stelaża, ale w końcu się zebrałem i jesienią zamontowałem i stelaże pod nie.
Było ich w tym roku co najmniej kilka. Większość pozytywnie zakończona, ale nie wszystkie były miłe.
W drodze do pracy, tydzień przed pierwszym wyjazdem w Bieszczady oryginalny łańcuch powiedział pass i… odpuścił na ogniwie. Kilka godzin później przy pomocy Andrzeja zmontowaliśmy łańcuch, który nie chciał się spiąć.
Przygoda to brak paliwa w baku. Do tego w górach. Całe szczęście w takie wyjazdy nie jeździ się samemu i była załoga, która dowiozła w butelce po wodzie trochę paliwa, żebym mógł się doturlać do stacji.
Jazda na motocyklu to jedna wielka przygoda. Nie da się zgubić podczas podróży, a najwyżej można jechać nie zaplanowaną trasą. Jednak nigdy to nei będzie zagubienie. Ile zajmuje Wam droga na stację benzynową? Mnie czasami więcej niż zasięg na pełnym baku.
Wspominałem o tym w relacji z wyjazdu nad morze. Łosie na drodze często stoją, ale nie są tak olbrzymie! Byłem bardzo blisko potężnego dzwona z wielkim zwierzakiem.
Jazda na motocyklu 125 ccm spowodowała, że zacząłem unikać głównych dróg. Od roku nie jeżdżę już drogami klasy S, rzadko zaglądam na drogi krajowe. Staram się wybierać drogi wojewódzkie, a często nawet powiatowe. Podróżuję w końcu jak należy poza głównym szlakiem można poznać nowe miejsca.
Tak właśnie odkryłem dla siebie serpentyny w Izdebkach i serpentyny w ogóle. Okazało się, że pokręcone drogi mają zupełnie inny wymiar niż w samochodzie i dają całkowicie inne dużo ciekawsze doznania.
Drogi ekspresowe, a o autostradach się nawet nie wypowiem to nie jest miejsce dla motocyklisty, a tego na 125 w szczególności. Przyjemność jazdy po takich trasach na małym motocyklu jest znikoma, a wcale szybciej się nie przemieszcza niż drogami wojewódzkimi. Przyjemność z jazdy odbierają kierowcy samochodów, którzy często nie zachowują odległości od innych uczestników ruchu. Oprócz tego jest jeszcze walka z wiatrem miedzy ekranami, która na lekkim motocyklu nie jest najłatwiejsza.
Zawsze sprawiało mi trudność określenie, co w samochodzie może nie działać. Nie mówiąc już o tym, że nie miałem pojęcia jak to naprawić. Teraz przy motocyklu, który jest kompletnie analogowy okazało się, że całkiem dużo rzeczy jestem w stanie zrobić sam. Oczywiście nie każda rzecz zostanie przeze mnie naprawiona, ale sporo już się nauczyłem i wymiana zębatek, łańcucha, lampy czy świecy to nie wiedza tajemna. Sprawia to bardzo dużo satysfakcji i sporo radości.
Last but not least…
Przez ten rok spotkałem na trasie bardzo dużo ludzi, którzy byli chętni pomóc w razie awarii, wykazywali zainteresowanie mną, maszyną, celem podróży. Największymi bohaterami tego roku będą na pewno ludzie z A’Bell Bosch Service o który już pisałem, ale podziękowań nigdy dość. To najlepszy przykład tego, że duch w narodzie nie ginie i możemy być dla siebie mili, a nawet bezinteresowni.
Nie spodziewałem się, że motocykl może otworzyć tyle drzwi i przywrócić mi wiarę w ludzkość. Jest to zdecydowanie jedno z zaskoczeń roku. Otworzyło głównie mnie, ale o tym kiedy indziej.
Na YouTube’ie też jest podsumowanie pierwszego roku na motocyklu! Zbierałem się do nagrania i opublikowania odcinka dosyć długo, bo to pierwszy gadany odcinek…
Przypominam, że W drodze będzie się rozwijać szybciej i ciekawiej jak zdobędę patronów. Będę Wam wdzięczny za dołączenie do projektu. Odwdzięczę się fotograficznie docierając do Was motocyklem bez GPS, oczywiście.
Wyjazd, którego mottem było: Podróżowanie bez przygód jest nudne. Po trzech lata wróciliśmy do Białogóry. Tym razem pod koniec sierpnia. Wyjazd nad morze to odmiana od tras w Bieszczady. Drogi na północy Polski są równie ciekawe i malowniczo położone, jak górskie serpentyny. Droga pełna przygód, walki z wiatrem, awariami, ale bardzo satysfakcjonująca
Trasę rozłożyliśmy od razu na dwa dni. Pierwszego dnia po południu mieliśmy wyjechać do Warszawy i tam przenocować. Drugiego dnia miałem wyjechać wcześniej niż Kasia z Mrówami i jechać trasą S7, a Kasia autostradami A2 i A1. Mieliśmy się spotkać w Gdańsku i stamtąd razem ruszyć do Białogóry już w komplecie. Tyle teoria…
Pierwszy tak kłopotliwy wyjazd motocyklem. Zaczęło się od tego, że kilka dni przed wyjazdem wymieniłem łańcuch. Na dokładnie taki sam jak poprzednio, ale zrobiłem to sam i chyba nie do końca poprawnie. okazał się, że po przejechaniu 25 kilometrów łańcuch się rozpiął, a ja straciłem napęd. Całe szczęście możemy liczyć na Andrzeja i jak zwykle wyciągnął nas, a w zasadzie mnie, z opresji. Musiałem chwilę poczekać, a Mrówy z Kasią pojechały do Warszawy. Andrzej dowiózł nową zapinkę i już w 15 minut później zamontowaliśmy ją i mogłem ruszać dalej. Zaczęło się niestety ściemniać i musiałem już mocniej koncentrować się na drodze…
Teraz hit wyjazdu. Było ciemno więc już nie nagrywałem przejazdu, bo i tak nic ciekawego by się nie nagrało. Oprócz tego łosia, co go minąłem przejeżdżając skubańcowi pod pyskiem. (O tym zdarzeniu mam plan opowiedzieć w na YT w odcinku podsumowującym pierwszy rok z motocyklem.) Ze strzału adrenaliny nie mogłem jeszcze kilka dni ochłonąć. Kilka centymetrów dzieliło mnie od bardzo bliskiego kontaktu z największym zwierzęciem jakie w życiu widziałam. Stał sobie na drodze ot tak. Był G-I-G-A-N-T-Y-C-Z-N-Y! Właśnie bez tego typu przygód podróżowanie jest nudne.
W miarę szybko doszedłem do siebie jednak mijając Dęblin na niebie zaczęły pojawiać się błyskawice… wiadomo. Przejechałem tylko 40 kilometrów i zerwał się potworny wiatr. Stwierdziłem, że bez sensu już walczyć i zatrzymałem się na przystanku z wiatą, żeby przeczekać burzę. Burza przeszła tuż nad moją głową, blaszana wiata aż się trzęsła od grzmotów. 40 minut później burza przeszła, a z racji zbliżającej się godziny 22 postanowiłem ruszyć w drogę mimo deszczu. Do Warszawy dojechałem dopiero po północy po 6 godzinach od wyruszenia w drogę.
Drugiego dnia podróży wczesna pobudka i wyjazd w kierunku Gdańska jeszcze tylko musiałem uzupełnić olej w silniku. Wylot z Warszawy w kierunku Płońska, piękna szeroka droga ze sporą ilością świateł i zaskakująco małym ruchem. Od Płońska droga wzdłuż budowanej trasy klasy S i ruch się wzmógł i zgęścił. Od wspomnianego Płońska miałem wielką ochotę napić się kawy, ale nie mogłem znaleźć żadnej stacji, która zaopatrzyła by mnie w nią. Dopiero w Mławie na horyzoncie pokazał się McDonald’s i uratował sytuację.
Wjechałem na drogę klasy S… i to było najbardziej koszmarne doświadczenie jakiego doznałem jeżdżąc motocyklem. Walka z wiatrem i kierowcami, którzy sfrustrowani staniem w korku postanowili nadrobić stracony czas to doznanie, które skutecznie zniechęciło mnie do jazdy S-kami. Kiedy zobaczyłem zjazd na Grunwald nie mogłem sobie odpuścić okazji na opuszczenie koszmarnej drogi i udania się w ciekawym kierunku.
W końcu moja podróż weszła na zupełnie inny, dużo przyjemniejszy, poziom. Drogi wojewódzkie to jednak idealne rozwiązanie dla spokojnej jazdy pięknymi zakamarkami kraju. Do samego Grunwaldu jednak nie dojechałem, bo musiałbym nadłożyć kilkanaście kilometrów, chociaż jak dzisiaj bym ponownie jechał tą drogą to nie zrezygnowałbym z tego punktu.
Najbliższe kilometry DW 537 to podziwianie widoków w województwie Warmińsko-Mazurskim. Droga choć wąska, dała mi masę zabawy, kilometrami była pusta, nawet samochodów nie mijałem. Zaraz za Lubawą skręciłem w kierunku Iławy, do źródeł NILu, jak sobie pomyślałem, bo pełno było w okolicy tablic rejestracyjnych zaczynających się od NIL. Nie było mnie w tych okolicach 30 lat. Od Iławy dalej na północ DW521 w kierunku Malborka. Zakochałem się w drogach północy, jednak miasta już mnie tak nie porwały. Pewnie, dlatego, że tylko przez nie przejeżdzałem.
W Malborku nie mogłem sobie darować, żeby nie podjechać pod Zamek Krzyżacki zrobić tam zdjęcie i pojechać dalej. Od Malborka wjechałem już na DK22, a przed Tczewem skręciłem na DK91 już w kierunku Gdańska. Nadal pusto, mimo, że podróżowałem w sobotę. Do Gdańska dotarłem około godziny 18 po 9 godzinach drogi. Dołączyłem do rodziny i ruszyliśmy już razem kierunku Białogóry.
W celu uniknięcia nie uniknionych korków w Rumii postanowiliśmy jechać równolegle do trasy przez osiedla i to było dobre rozwiązanie, bo do Redy dojechaliśmy praktycznie bez zatrzymywania się. W Wejherowie skręciliśmy na DW 218 i zaczęliśmy ostatnie 40 kilometrów najdłuższej jak dotąd podróży na motocyklu. Przez Kartoszyno wzdłuż brzegu Jeziora Żarnowickiego w kierunku Wierzchucina i dojechaliśmy.
W sumie podczas tych dwóch dni przejechałem 647 kilometrów. Z małymi przygodami z dużymi zwierzakami i jedną małą awarią. Droga najbardziej podobała mi się od opuszczenia S7 w Pawłowie do wjazdu na DK91 i przekroczeniu Wisły, czyli 150 kilometrów po genialnych drogach.
W Białogórze spędziliśmy cztery dni, koniec sierpnia okazał się bardzo wietrzny, chłodny, ale całe szczęście słoneczny. Plaża w Białogórze nie jest zatłoczona, a odchodząc kilkaset metrów od głównego wejścia można odpocząć od tłumów… w zasadzie całkiem samotnie. Łażąc po plaży pojawiło mi się w głowie kilka pomysłów… jedne bardzo szalone, inne trochę mniej, ale wszystkie do zrealizowania.
Zachody słońca nad morzem to coś niesamowitego. Nie nudzą się i można się gapić na fale w nieskończoność. Na plaży można spędzać całe godziny. To jest jedna z rzeczy, która przekonuje mnie do wypoczynku nad morzem. Mimo, że bywa ono wzburzone to szum i barwy potrafią naładować pozytywnie i uspokoić.
Białogóra trzy lata temu, kiedy byliśmy tu ostatnio była trochę bardziej dzika, bardziej w moim stylu. Teraz pojawiało się więcej miejsc noclegowych, bardziej rozwiniętych i widać, że miejscowość się rozwija. Motocykl na czas pobytu stał i czekał na drogę powrotną. Nawet za bardzo mnie na niego nie ciągnęło, jednak droga nad morze trochę mnie wymęczyła.
Teraz właśnie zacznie przygoda w podróży. Plan na tą drogę wyglądał podobnie jak poprzednio. Pierwszego dnia jedziemy do Torunia przez Lębork, Kościerzynę i Świecie. Drugiego dnia z Torunia mieliśmy pojechać przez Płock, Sochaczew, Kozienice do domu. Jak zwykle jednak planowanie jest dobre na papierze. Droga zajęła nam w sumie, aż trzy dni i jednak pojechaliśmy przez Warszawę.
Pierwszego dnia wszystko odbyło się zgodnie z planem. Trasa bardzo ładna, z niedużym ruchem. W oczy rzuciły się miejsca, które były terenem zabudowanym i wsią, a miały tylko jedno gospodarstwo. Taka specyfika.
Z Białogóry do Torunia mieliśmy około 260 kilometrów. Jechało się bardzo przyjemnie, mimo, że temperatura lekko spadła. Przerwa w Lęborku na kawę i od tego miejsca aż do Krzewin jechaliśmy DW214. Później do Świecia DW272, wąską, ale bardzo atrakcyjną dla motocyklistów drogą. Chwilę za Świeciem wjechaliśmy na DK91 do Torunia.
Znowu odezwał się wiatr i musiałem trochę powalczyć o utrzymanie się na motocyklu. Drogi krajowe już nie są tak ciekawe do podróżowania, ale chcieliśmy szybko dotrzeć do Torunia, żeby jeszcze przejść na Stare Miasto i coś zjeść. Udało nam się całkiem sprawnie dotrzeć do Torunia. Swoją drogą polecam TOP Garden Aparthotel, bardzo przyjemne miejsce blisko Starego Miasta.
Nie było to takie proste jakby się mogło wydawać. Ruszyliśmy zgodnie z planem. Trafiliśmy oczywiście na wahadła na DK91 zaraz za Toruniem. Jechaliśmy wzdłuż A1 i widziałem sceny z filmu Auta, gdzie kiedyś miejsca cieszące się pewnie sporym powodzeniem teraz stały opustoszałe. Droga układała się całkiem dobrze do okolic Ciechocinka, gdzie mój motocykl powiedział pas. Przestał jechać i nie mogłem go odpalić. Znowu odezwało się, że podróżowanie bez przygód jest nudne. Całe szczęście tuż za rogiem znajdował się warsztat A’Bell. Pomogli mi nie prawdopodobnie. Okazało się, że padł gaźnik. Chłopaki udostępnili narzędzia, a jak nie poradziłem sobie sam zostali po godzinach i pomogli uruchomić Keeway’a.
Niestety trwało to ponad 5 godzin, więc straciliśmy szanse na powrót tego dnia do domu. Mimo to, tych przygód i długiego czekanie podróżowanie nie było nudne.
Zapadłą decyzja, że jedziemy znowu do Warszawy i tam przenocujemy. Wybraliśmy trasę przez Włocławek, Płock i Nowy Dwór Mazowiecki. Droga od Włocławka do Płocka wzdłuż Wisły to jeden z najpiękniejszych odcinków tego wyjazdu. Most na Wiśle w Płocku to mój ulubiony kadr z tej drogi. Na niebie pojawiła się ciężka chmura pięknie oświetlona przez późno popołudniowe słońce… chmura niestety kierowała się w naszą stronę. uciekaliśmy przed nią aż do Nowego Dworu. Mazowieckiego. Tam nas dopadł deszcz, ale najgorsze, że zapadł też zmrok. Po ciemku w deszczu niekomfortowo podróżóje się samochodem, a co mówić o motocyklu. Kiedy dotarliśmy już do Warszawy deszcze przestał padać z taką intensywnością, ale pojawiło się kolejne zagrożenie – warszawscy kierowcy.
Trzeci dzień powrotu do domu zaczęliśmy wcześnie rano i jechaliśmy drogą przez Otwock, Wilgę, Dęblin i Kurów. Najpierw do Dęblina drogą 801, która kiedy jest sucho i widno zyskuje na atrakcyjności. Później od Dęblina kawałek DK48 i w Moszczance wjechaliśmy na drogę techniczną wzdłuż S19. To właśnie na tej trasie miałem ten kontakt z łosiem. Całe szczęście tym razem obyło się bez takich atrakcji.
W sumie droga powrotna miała 666 km… może to tutaj jest źródło całej tej pokręconej drogi.
Mimo tych wszystkich przygód, cały wyjazd był świetny. Ponad 1300 kilometrów w drodze, 5 województw, dwie awarie, łoś na drodze i tylko 5 motocyklistów, których minąłem. Wiele osób mówi, że to był szalony pomysł jechać nad morze na 125. Pewnie był, ale gdybym miał to powtórzyć to odpowiedziałbym jak por. Borewicz: Z największą przyjemnością! To był świetny sprawdzian jazdy długodystansowej, choć 474 drugiego dnia to najdłuższy dystans jaki pokonałem to nei jest moje ostatnie słowo w tej materii.
Po zakończeniu kwarantanny covidowej postanowiliśmy zobaczyć Bieszczady w marcu, musieliśmy zmienić otoczenie. Wybór był prosty i jeden. Wetlina. Zamiast zaklinać wiosnę i jechać jej szukać pojechaliśmy znaleźć śnieg. No dobra, nie taki był cel, ale taki był skutek. Okazało się, że mimo wysokiej temperatury około 11 stopni, jest jeszcze go pełno. Nie zraziło nas to do wyjścia na szlak.
Korciło mnie, żeby w Bieszczady na motocyklu ruszyć już w marcu, ale rozsądek wygrał. Całe szczęście. Śnieg i krótki dzień nie sprzyjały jeździe na dwóch kołach. W drogę wyruszyliśmy autem. Mój pierwszy wyjazd w taką trasę jako pasażer od… 15 lat. Bardzo odświeżające doświadczenie. Mogłem się skupić na podziwianiu widoków za oknem.
Trasa z Lublina jest w jednej wielkiej budowie aż do Rzeszowa. Trwa budowa S19. Postępy od poprzedniego wyjazdu znaczne i widać na horyzoncie koniec jazdy po rozkopanych fragmentach. Od Rzeszowa jazda po wąskich drogach, ale czuć już klimat Bieszczad. Ruch znacznie mniejszy niż na odcinku do Rzeszowa.
Kiedy już minie się Sanok i dojedzie do Leska zaczyna się miejsce, która ładuje baterie życiowe. Dla mnie takim miejscem początkowym jest most na Sanie w Lesku. Tam jest ta magiczna granica Bieszczad. Przejeżdżając przez ten most zmienia się krajobraz na bardziej górski, mija się innych ludzi, inne domy. Automatycznie wszystko staje się jakieś… wolniejsze, bardziej dzikie.
Pierwsze kroki skierowaliśmy do Brzegów Górnych. Posłuchać szumu Dwernika, ale przede wszystkim podziwiać widoki na Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej z widokiem na Połoninę Caryńską. Kilka chwil gapienia się na góry i pojechaliśmy szukać jakiegoś posiłku na wynos w okolicach Wetliny.
Wetlina z widokiem na Połoninę Wetlińską w zachodzącym słońcu to jeden z najpiękniejszych widoków na Świecie. Nastraja spokojem. Śniadanie z tym samym widokiem w słońcu i cieple… aż się nie chce wstawać z krzesła. Jednak nie po to jedzie się w góry.
Forma po Covidzie i odrobina rozsądku podpowiadała krótką wyprawę na Przełęcz Orłowicza. To była dobra podpowiedź. Podczas wdrapywania się pod górę, ciężko było złapać i wyrównać oddech. Takie wędrowanie przez las, kiedy temperatura jest jak na marzec wysoka i świeci piękne słońce to sama przyjemność. Im bliżej jednak wyjścia z lasu zaczęło się robić chłodniej i coraz bardziej wiało. To była tylko zapowiedź tego co działo się górze.
Na Połoninie zawsze wieje, ale takiego wiatru nie pamiętam. Ciężko było ustać na nogach, nie mówiąc o swobodnym chodzeniu. Dlatego szybko zeszliśmy z powrotem do linii lasu. Droga w dół zajęła jak zwykle mniej czasu, ale przez część szlaku trzeba się było ześlizgiwać, a nie schodzić.
Poranek w niedzielę miał być śnieżny, ale to co zastało nas za oknem było kompletnym zaskoczeniem. Na samochodzie warstwa 20cm śniegu, wszystko w okolicy przestało być wiosenne, a było białe! Najpiękniejszy atak zimy jaki można było sobie wyobrazić pod koniec marca. Przeszliśmy jeszcze przez Wetlinę pod kultową Bazę Ludzi z Mgły i trzeba było opuścić góry. Aż do maja…
Jak zawsze przypomnę Wam o moim Patronite, który pozwoli na rozwój bloga, kanału na YouTube i pasji do podróżowania. Zajrzyjcie też na Instagram i na kanał na YouTube, który mam nadzieje szybko się zapełni.
W drugą trasę w ramach projektu W Drodze ruszyłem na małym spontanie. Zaczęło się od tego, że na Instagramie przeglądając zdjęcia z hasztagiem #keewaysuperlight trafiłem na konto Jana (@bodega_runner), który biega, jeździ właśnie na takim Keeway’u prowadzi podcast o winie, a później okazało się, że mamy wspólną znajomą.
Kilka raz wymienialiśmy się spostrzeżeniami, co do ulepszania naszych motocykli, a w końcu pojawił się pomysł, żeby się spotkać na trasie, zorganizować mikro zlot Superlight i chwilę pogadać w realu. Korzystając z pierwszych ciepłych dni w lutym umówiliśmy się w połowie drogi między Lublinem a Warszawą… padło na Dęblin.
Trasa nadal unikając jak się da dróg krajowych i używania nawigacji. Zaplanowałem trasę w aplikacji Rever i wystarczyło ruszyć w drogę.
Pierwsza część drogi z Jawidza do Krasienina wiodła przez DW 828. Tak rozgrzewka przed resztą drogi. W Krasieninie skręciłem na DW 809, dla mnie całkiem nowe szlaki przez Samoklęski i Kamionkę. Bardzo ładnie położona trasa z małym natężeniem ruchu. Czysty relaks. Dalej przez Rudki i Michów. W Michowie opuściłem DW 809 na rzecz drogi powiatowej. Chwila postoju przy elektrowni wiatrowej.
Ruch zrobił się jeszcze mniejszy, bo nie wiem czy minąłem jakikolwiek samochód, aż do Baranowa. Gdzie lekko straciłem orientację w szlaku, ale szybko odnalazłem właściwą drogę dzięki mapie na tablicy na centralnym placu wsi. Ruszyłem dalej w stronę Skrudek, gdzie wjechałem na dawną DK 17. Ruchu tutaj nie było wcale, a droga równa bez wybojów, uskoków, żwiru i żadnych przeszkód.
Niestety sielanka skończyła się w Moszczance, gdzie musiałem skręcić na Dęblin na DK 48. Ruch znacznie większy, dlatego komfort jazdy spadł znacznie. Całe szczęście było nie wiele ciężarówek. Do Dęblina dotarłem po równo dwóch godzinach.
W Dęblinie na stacji benzynowej spotkałem się z Janem, chwilę pogadaliśmy na parkingu, wymieniliśmy się pomysłami na kolejne tripy. Pogadaliśmy o naszych motocyklach, co jest w nich takiego ekscytującego, zrobiliśmy kilka zdjęcia. Niestety nasze spotkanie nie trwało zbyt długo, bo trzeba było wracać przed spadkiem temperatury.
Tuż przed godziną 14 ruszyłem w drogę powrotną do domu. Przez Dęblin przejechaliśmy razem, Jan skręcił w kierunku Wisły, a ja znowu w kierunku Moszczanki. Ruch przy wyjeździe z miasta był znacznie większy niż godzinę wcześniej, ale zaraz za granicami miasta się rozładował. Droga powrotna dawaną krajówką była bardzo ciekawym doznaniem. Długie proste, ruchu nie było aż do Kurowa, bo minęła mnie tylko jedna ciężarówka. Równa i gładziutka trasa skończyła się kawałek przed Wygodą, gdzie musiałem przejechać na drugą stronę S17. Nawierzchnia tutaj nie była remontowana już od jakiegoś czasu i pamięta chwile jak była Drogą Krajową. Wąska, wyboista… nie wiem jak można nią było jeździć do Warszawy.
W Kurowie wjechałem na DW 874. Jadąc przez te wszystkie miejscowości, które mijało się dawniej jeżdżąc do stolicy zobaczyłem, że tam się nic przez ostatnie lata nie zmieniło. Za Garbowem skręciłem w kierunku Niemiec na drogę DW 828. Na tym etapie już zrobiło się chłodniej i chciałem szybciej dojechać do domu.
W Niemcach natknąłem… na korek. Godzina 15 to w tym miejscu równoznaczne z korkiem. Skręciłem w kierunku Lublina, żeby ominąć zator. Zrobiłem jeszcze małą pętle po Niemcach i skierowałem się do domu.
Pierwsza tak długa trasa. Było genialnie. Mimo, że to było koniec lutego to było 10 stopni na plusie i świeciło słońce. Bardzo przyjemna jazda. Jedynie momentami przez las było odczuwać jeszcze chłód i wtedy asfalt był mokry. Mój Superlight spisał się świetnie, choć wiem, że nie pokazał jeszcze pełni możliwości. Jak będzie cieplej na pewno będzie nam się jeszcze lepiej jechało. Spotkałem na trasie tylko dwóch motocyklistów… aż dziwne, że tak mało osób skorzystało z pięknej pogody.
Kolejny raz wychodzi, że spontaniczne wyjazdy układają się świetnie. Ponownie udało mi się przejechać trasę bez korzystania z nawigacji, co nadaje trasie analogowy wymiar. A to było od początku założeniem #W Drodze. Mikro zlot Superlight to był świetny pomysł. Doskonała okazja do poznania więcej użytkowników Superlightów.
W sumie w czasie 3h37′ przejechałem 190 km. Średnia prędkość to 50 km/h, Vmax to 91 km/h, a przelotowa około 75 km/h.
Przypominam, że W Drodze będzie się rozwijać też dzięki Patronite. Jeśli chcecie pomóc w rozwoju tego projektu dołączcie tam do mnie. Lekko zmodyfikowałem progi od ostatniej trasy na bardziej ciekawe dla Patronów i dla mnie w sumie też. Pomóżcie zaplanować i zrealizować następne trasy.